wtorek, 27 września 2011

Niespodzianki, które walą nas po głowach



Nie pamiętam, od jak dawna interesowała mnie szeroko rozumiana katastrofa, ale klimaty opisujące zagładę, zniszczenie, obracanie się w nicość zawsze mnie niepokojąco wciągały. To pewnie dlatego udałem się do kina na pokaz „Melancholii” Larsa Von Triera. I o tym filmie będzie dzisiejszy post.
Uczciwie mówiąc, niewiele znam twórczości Larsa Von Triera. Wiem, że ów niepokorny Duńczyk ma dużo zaskakujących pomysłów, bawi się formą i lubi kontrowersyjne tematy.

Najlepiej znam jego serial telewizyjny „Królestwo”, niesamowitą mieszankę horroru, dramatu… i czarnej komedii. Razem z matką nie odmówiliśmy sobie żadnego odcinka, puszczanego raz w tygodniu grubo po północy. Wielowątkowa fabuła wciągała jak wir morski, a efekt ten zwiększało kończenie każdego odcinka w najciekawszym momencie. Krótko mówiąc, „Królestwo” bardzo mi się spodobało.
Kiedyś obejrzałem „Tańcząc w ciemnościach”, gdzie główną rolę grała słynna Bjőrk. Chyba od dokończenia filmu odstręczała mnie świadomość jego smutnego i gorzkiego zakończenia… Od tamtej pory o twórczości duńskiego reżysera dowiadywałem się z artykułów. Jakiś czas temu mój przyjaciel obejrzał „Antychrysta” i był bardzo zachwyconym tym filmem - bardzo mrocznym, psychodelicznym i wręcz przerażającym.

W końcu przyszło mi się zmierzyć z filmem „Melancholia”. Poznajemy dwie siostry… oraz zbłąkaną planetę Melancholia, która wkrótce zderzy się z Ziemią, gasząc na niej wszelkie życie. Żeby było śmieszniej, temat zagłady przez długi czas tkwi na bocznym torze opowieści. Przez pierwszą połowę filmu widz ogląda wystawne wesele jednej z bohaterek. Na pozór wszystko wygląda pięknie i wspaniale, by stopniowo obrócić się w gorzką tragifarsę.

W drugiej części opowieści Melancholia staje się realnym zagrożeniem – tutaj film skupia się na różnych reakcjach w obliczu nieuniknionego końca. I tak pozornie zdroworozsądkowa Claire ulega strachowi, za wszelką cenę próbuje sobie wmówić, że wszystko będzie dobrze, stopniowo pogrążając się w panice. Justin, cierpiąca na skrajną depresję, podchodzi do katastrofy z dziwnym spokojem. Chwilami deklaruje radość z faktu, że ludzkość zginie z kretesem, a wszechświat jest pusty i zimny. Ona od dawna wie, że nikt nie ocaleje i dawno temu już zaakceptowała ten fakt. Wskazać można tutaj paradoks, iż w sytuacji bez wyjścia osoba chora psychicznie zachowa do końca zimną krew.

Lars Von Trier – oprócz reakcji na koniec świata – podejmuje jednocześnie kilka wątków. Mamy skomplikowane relacje rodzinne i zawodowe głównych bohaterów, pełne fałszu, sztuczności i skrywanych pretensji. To obserwacje bardzo bolesne, ale równocześnie złośliwe, przewrotne. Za drugi wątek uważam depresję Justine i to, jak wpływa na jej relacje z bliskim, ich bezsilność wobec choroby. Trzeci wypatrzony przeze mnie motyw filmu, to relacje między Justine i Claire, które mają zupełnie różne spojrzenia na rzeczywistość, a wraz z przebiegiem fabuły zdają coraz bardziej od siebie oddalać. To pewnie jeszcze nie wszystkie tropy, podejrzewam, że inne osoby wskażą inne ciekawe detale.

Od strony bardziej technicznej widać charakterystyczny dla niepokornego duńskiego twórcy zwyczaj minimalizmu w tworzeniu filmu, o czym najsilniej świadczy filmowanie wszystkich scen ręczną kamerą, bez dodatkowego oświetlenia itp. Ponadto Von Trier moim zdaniem lubi zawsze, nawet najmroczniejszych historiach, wplatać elementy komediowe (choć jest to komizm złośliwy i bardzo gorzki; budzi w widzu śmiech, ale też i konsternację). Znakiem rozpoznawczym reżysera jest też silne skupienie na relacjach między bohaterami opowiadanej historii, bardzo poplątanych i skomplikowanych, pełnych paradoksów i przeciwieństw…

Do filmu wprowadzono efekty specjalne, które wspólnie z podniosłą muzyką symfoniczną tworzą niesamowity efekt – pozwolę sobie stwierdzić, że po prostu „wgniata w fotel”. Słowa tu nie oddadzą scen z Melancholią przesuwającą się powoli po niebie, tudzież fragmentów, gdzie dwa ciała niebieskie zbliżają się powoli, ale nieuchronnie do przerażającej kolizji… Wreszcie film obfituje w bogatą symbolikę, która stopniowo jest coraz silniej wyeksponowana. Z tego też powodu nie można jej zlekceważyć. Można ją uznać za zbyt nachalną, ale z drugiej strony – w niektórych przypadkach niezwykle piękną.

Rzeczywiście, „Melancholia” to piękna wizja końca świata. Odkryłem, że można pokazać zagładę w sposób kameralny i spokojny, bardziej skupiając się na narastającej atmosferze niepokoju. Nie zrezygnowano całkowicie z fajerwerków, po prostu wypuszczono je w momencie, w którym  najbardziej pomagały filmowi.
Najogólniej jest to film nihilistyczny w swojej wymowie – planeta Melancholia symbolizuje triumf śmierci nad życiem i ogólny bezsens egzystencji; triumf depresji i pustki; w sytuacji nieuniknionej śmierci nawet lepiej popaść w bierne oczekiwanie nieuniknionego niż histerycznie walczyć o przetrwanie, bo ta walka jest skazana na przegraną.

„Melancholia” w pełni odpowiada moim emocjom – chwilowym napadom lęku, uczucia pustki i zagubienia, obsesji na punkcie końca świata. Zarazem pomyślałem sobie, czy przekazu filmu nie uznać za zarzut pod adresem filmu? Co nam daje pogodzenie się ze śmiercią?
A może to też wyraz jakieś walki z uczuciem pustki, jakby „Melancholia” była kolejnym argumentem w niekończącej się dyspucie o sens i bezsens życia?
Nie umiem odpowiedzieć sensownie na to pytanie, tak samo nie wiem, jakbym zareagował w przypadku końca świata. Wiem tylko, że boję się śmierci i pustki, wiem też, że von Trier cierpi na depresję i jego nowy film w pełni odpowiada jego aktualnym stanom ducha.
 Ewentualnie myślę od pewnego czasu, że warto korzystać z życia i realizować się jak najpełniej, bo nic nie jest pewne. Szczęście jest dobrem deficytowym oraz ulotnym, dlatego trzeba je pozyskać, póki jeszcze jest ku temu możliwość.

I jeszcze na koniec: pewnego razu moja ciotka mnie spytała: „Dlaczego nie możesz po prostu żyć?” Nadal nie umiem sensownie odpowiedzieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz