Nie pamiętam, od jak dawna
interesowała mnie szeroko rozumiana katastrofa, ale klimaty opisujące zagładę,
zniszczenie, obracanie się w nicość zawsze mnie niepokojąco wciągały. To pewnie
dlatego udałem się do kina na pokaz „Melancholii” Larsa Von Triera. I o tym
filmie będzie dzisiejszy post.
Uczciwie mówiąc, niewiele znam
twórczości Larsa Von Triera. Wiem, że ów niepokorny Duńczyk ma dużo zaskakujących
pomysłów, bawi się formą i lubi kontrowersyjne tematy.
Najlepiej znam jego serial telewizyjny
„Królestwo”, niesamowitą mieszankę horroru, dramatu… i czarnej komedii. Razem z
matką nie odmówiliśmy sobie żadnego odcinka, puszczanego raz w tygodniu grubo
po północy. Wielowątkowa fabuła wciągała jak wir morski, a efekt ten zwiększało
kończenie każdego odcinka w najciekawszym momencie. Krótko mówiąc, „Królestwo”
bardzo mi się spodobało.
Kiedyś obejrzałem „Tańcząc w
ciemnościach”, gdzie główną rolę grała słynna Bjőrk. Chyba od dokończenia filmu
odstręczała mnie świadomość jego smutnego i gorzkiego zakończenia… Od tamtej
pory o twórczości duńskiego reżysera dowiadywałem się z artykułów. Jakiś czas
temu mój przyjaciel obejrzał „Antychrysta” i był bardzo zachwyconym tym filmem
- bardzo mrocznym, psychodelicznym i wręcz przerażającym.
W końcu przyszło mi się zmierzyć
z filmem „Melancholia”. Poznajemy dwie siostry… oraz zbłąkaną planetę Melancholia,
która wkrótce zderzy się z Ziemią, gasząc na niej wszelkie życie. Żeby było
śmieszniej, temat zagłady przez długi czas tkwi na bocznym torze opowieści.
Przez pierwszą połowę filmu widz ogląda wystawne wesele jednej z bohaterek. Na pozór
wszystko wygląda pięknie i wspaniale, by stopniowo obrócić się w gorzką
tragifarsę.
W drugiej części opowieści
Melancholia staje się realnym zagrożeniem – tutaj film skupia się na różnych
reakcjach w obliczu nieuniknionego końca. I tak pozornie zdroworozsądkowa
Claire ulega strachowi, za wszelką cenę próbuje sobie wmówić, że wszystko
będzie dobrze, stopniowo pogrążając się w panice. Justin, cierpiąca na skrajną
depresję, podchodzi do katastrofy z dziwnym spokojem. Chwilami deklaruje radość
z faktu, że ludzkość zginie z kretesem, a wszechświat jest pusty i zimny. Ona od
dawna wie, że nikt nie ocaleje i dawno temu już zaakceptowała ten fakt. Wskazać
można tutaj paradoks, iż w sytuacji bez wyjścia osoba chora psychicznie zachowa
do końca zimną krew.
Lars Von Trier – oprócz reakcji
na koniec świata – podejmuje jednocześnie kilka wątków. Mamy skomplikowane
relacje rodzinne i zawodowe głównych bohaterów, pełne fałszu, sztuczności i skrywanych
pretensji. To obserwacje bardzo bolesne, ale równocześnie złośliwe, przewrotne.
Za drugi wątek uważam depresję Justine i to, jak wpływa na jej relacje z
bliskim, ich bezsilność wobec choroby. Trzeci wypatrzony przeze mnie motyw filmu,
to relacje między Justine i Claire, które mają zupełnie różne spojrzenia na
rzeczywistość, a wraz z przebiegiem fabuły zdają coraz bardziej od siebie
oddalać. To pewnie jeszcze nie wszystkie tropy, podejrzewam, że inne osoby
wskażą inne ciekawe detale.
Od strony bardziej technicznej
widać charakterystyczny dla niepokornego duńskiego twórcy zwyczaj minimalizmu w
tworzeniu filmu, o czym najsilniej świadczy filmowanie wszystkich scen ręczną
kamerą, bez dodatkowego oświetlenia itp. Ponadto Von Trier moim zdaniem lubi
zawsze, nawet najmroczniejszych historiach, wplatać elementy komediowe (choć
jest to komizm złośliwy i bardzo gorzki; budzi w widzu śmiech, ale też i
konsternację). Znakiem rozpoznawczym reżysera jest też silne skupienie na
relacjach między bohaterami opowiadanej historii, bardzo poplątanych i
skomplikowanych, pełnych paradoksów i przeciwieństw…
Do filmu wprowadzono efekty
specjalne, które wspólnie z podniosłą muzyką symfoniczną tworzą niesamowity efekt
– pozwolę sobie stwierdzić, że po prostu „wgniata w fotel”. Słowa tu nie
oddadzą scen z Melancholią przesuwającą się powoli po niebie, tudzież
fragmentów, gdzie dwa ciała niebieskie zbliżają się powoli, ale nieuchronnie do
przerażającej kolizji… Wreszcie film obfituje w bogatą symbolikę, która
stopniowo jest coraz silniej wyeksponowana. Z tego też powodu nie można jej
zlekceważyć. Można ją uznać za zbyt nachalną, ale z drugiej strony – w niektórych
przypadkach niezwykle piękną.
Rzeczywiście, „Melancholia” to piękna
wizja końca świata. Odkryłem, że można pokazać zagładę w sposób kameralny i spokojny,
bardziej skupiając się na narastającej atmosferze niepokoju. Nie zrezygnowano
całkowicie z fajerwerków, po prostu wypuszczono je w momencie, w którym najbardziej pomagały filmowi.
Najogólniej jest to film
nihilistyczny w swojej wymowie – planeta Melancholia symbolizuje triumf śmierci
nad życiem i ogólny bezsens egzystencji; triumf depresji i pustki; w sytuacji nieuniknionej
śmierci nawet lepiej popaść w bierne oczekiwanie nieuniknionego niż
histerycznie walczyć o przetrwanie, bo ta walka jest skazana na przegraną.
„Melancholia” w pełni odpowiada
moim emocjom – chwilowym napadom lęku, uczucia pustki i zagubienia, obsesji na
punkcie końca świata. Zarazem pomyślałem sobie, czy przekazu filmu nie uznać za
zarzut pod adresem filmu? Co nam daje pogodzenie się ze śmiercią?
A może to też wyraz jakieś walki
z uczuciem pustki, jakby „Melancholia” była kolejnym argumentem w niekończącej
się dyspucie o sens i bezsens życia?
Nie umiem odpowiedzieć sensownie
na to pytanie, tak samo nie wiem, jakbym zareagował w przypadku końca świata.
Wiem tylko, że boję się śmierci i pustki, wiem też, że von Trier cierpi na
depresję i jego nowy film w pełni odpowiada jego aktualnym stanom ducha.
Ewentualnie myślę od pewnego czasu, że warto
korzystać z życia i realizować się jak najpełniej, bo nic nie jest pewne. Szczęście
jest dobrem deficytowym oraz ulotnym, dlatego trzeba je pozyskać, póki jeszcze
jest ku temu możliwość.
I jeszcze na koniec: pewnego razu
moja ciotka mnie spytała: „Dlaczego nie możesz po prostu żyć?” Nadal nie umiem
sensownie odpowiedzieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz